środa, 22 sierpnia 2012

Ryba XXI wieku




To już 2 dzień bez powietrza. Zabawne, że kiedy go brakuje, pocieszenia szukamy w cieczy, w wodzie, jakby przyznając, że ewolucja się pomyliła, że wyjście na ląd było jakąś katastrofalną wpadką, decyzją podjętą wskutek zupełnie przypadkowego wyboru, nie podpartego żadnymi przemyśleniami. Ale z drugiej, strony trudno od ryb, wymagać głębszej refleksji. 
Wymagajmy zatem od siebie - owszem sporo, ale bez przesady. W tym być może tkwi wielkość ryb, które to nawet wegetarianie dopuszczają do swojego menu, tak bardzo nienawidzą i podświadomie zdają sobie sprawę z ich wyższości intelektualnej, skazując je na zaniżone, realne oczekiwania. One wiedzą, w przeciwieństwie do Grzesia Markowskiego, kiedy ze sceny zejść. Ba, wiedzą nawet kiedy w ogóle się na nią nie wtaczać, być radośnie nikim, jednym z, zwyczajną obślizgłą papką, która albo czeka na odłów, albo na zatrucie ściekiem. Ale przynajmniej one, te setki tysięcy lat temu, pokumały, że ten ląd to jednak nic ważnego, że to same ograniczenia (w wodzie 3 wymiary dostępne na zawołanie) i, co najważniejsze, potężny skwar.
Upał, bezlitośnie podnosząca to czerwone, niebeskie czy srebrne w termometrze za oknem instytucja, która powstała po to, by scalić ludzie z ziemią, by skarcić ich za kalanie jej. Roztopić ludzi, takie przyświeca jej hasło. 
Ostatnio jadąc tramwajem już 24 rok, zauważyłem, że w panującej gorączce, moje ciało zaczęłaostapiać się w jedną całość z tramwajem, że nogi przestały być mi potrzebne, bo i tak poruszam się już tylko po szynach, za pomocą metalowych, dumnie stworzonych przez człowieka, kół. Że wrastam w seledynowy skaj, jakim obite są siedzenia. Moje plecy, tyłek zaczęły łączyć się z oparciem i siedzeniem, bezlitośnie wnikać w moje mięśnie, osłabiając je i sprowadając do swjego martwego poziomu. Sytuacja ma zasadniczo 3 plusy – koniec z kupowaniem biletów i walką o miejsca siedzące oraz fakt, że w zajezdni, w tych ogromnych metalowych, bezdusznych halach, jest właśnie – bezdusznie. Magicznie pojawia się cyrkulacja powietrza dzięki nieustannemu ruchowi ludzi i wehikułów. Wiecznie panujący tam chłód daje ukojenie, jakiego nawet codzienna szaleńcza jazda po torach, z ciągle otwartymi oczami reflektorów i oszklonym czołem, którymi tnę powietrze, nie jest w stanie dać. Nie interesuje mnie humanizm. Jestem rybą na miarę miast, maszyn, mas, masarni, NASA, dostępności egzotycznych owcoów w Europie Środkowej, internetu, Star Treka, Willa Smitha, Leona J. Wiśniewskiego. Jestem rybą XXI  wieku.
Tak jak rybą jest moja matka i matka Faulknera (sehr delikaet, jak panga, którą zawsze zamawia podstarzała kochanica podstarzałych obcokrajowców darując im kilka powiewów lata, a sobie darując konieczność chodzenia do pracy).    

piątek, 17 sierpnia 2012

Pelikan


Poczułem się jakbym wreszcie nauczył się pływać.
Poczułem przypływ. Na razie niewielki. Drobne fale, z dzióbkami zanurzonych małych mew, które przepływając obok moich nóg, wyniesione na falkach, szczypią mnie w łydki, wyrywając po kolei kilka włosków naraz. Ja w tej wodzie zanurzam się coraz bardziej, nie zważając na to, co w niej się znajduje. Chociaż, naiwnie, spodziewałem się, że dalej będzie tego mniej. Niestety, im głębiej w dnie, tym więcej w nim żyjątek i przedmiotów, pragnących rozerwać mnie na strzępy. Tu nawet nie chodzi o nienawiść.
Zupełnie nieheroicznie pocieszenia szukam w delfinach, które zatańczyły obok mnie, za co im podziękowałem, i nabrałem przekonania, że skoro w odmętach, tyle tkwi piękna i gracji, to na samym jego końcu, czeka mnie nagroda nieporównywalna z niczym Nic bardziej mylnego, nic bardziej mdłego.

Na powierzchni wody ostał mi się nos, nogi mam wyskubane, gładkie jak kolarze i pływacy. Gdybym umiał pływać, byłbym kolarzem wodnym, na rowerze wodnym ścigał się z łodzią podwodną i z alkoholikami do dna, kto szybciej, kto ładniej. I nie byłbym bez szans - moje coraz bardziej gładkie ciało nie stawiało wodzie oporu. Uderzała ona o śliską ścianę mięśni i skóry i oplatała jak pająk ofiarę kokonem - bez najmniejszego problemu.

Nos, służący mi za ster, został natychmiast zasiedlony przez pelikana, którego wole utworzyło swoisty żagiel, pozwalający poruszać się bezwładnie wymachując członkami, w tzw. toni. Dzięki temu, mimo że nie wiedziałem dokąd, żeglowałem. Postanowiłem przez kilka chwil podążać za foką, której wąsy mogły dostarczyć mi rozrywki. Niestety, ta żwawa, zrodzona w wodzie, dla wody istota, nie pozwoliła się doścignąć, zostawiając mnie jeszcze bardziej zagubionego, coraz dalej w tzw. toni. Co kilka chwil we włosy na piersiach, sama z siebie, łowiła się rybka, którą dokarmiałem pelikana, nie dając mu powodu by odchodził. To bardzo znamienne, że żagiel stał się moim przyjacielem i ostatnim kompanem. Żagiel, który też nie wie dokąd płynąć. Musiałem zdać się na mój nos. Jego wychylenia pozwalały mi dryfować, wygodnie umieszczone dziurki, tworzyły maleńką poduszkę powietrzną, dzięki czemu, zachowywałem jaźń, oddychając tą kapką tlenu, którą wydmuchiwałem, niczym wydra, z jednej dziurki do drugiej.

O ile obecność tlenu nie martwiła mnie w cale, o tyle moje marszczące się ciało, z każdą chwilą wprawiało mnie w okropne zdumienie. Z wolna skręcająca się skóra, tworzyła labirynt, który porastały wodorosty, którego bez światłego przewodnictwa, nie sposób sforsować. Wrażenie, że noszę za ciasny garnitur przybierało na sile. W dodatku niewyprasowany, zrobiony ze skóry kilku malutkich starców i staruszek. Minie pewnie kilka chwil, na pewno nie zdążę dopłynąć, a zacznie być tak mało tej skóry, że zacznę się zpadać. Implozja spowoduje, że zostanie po mnie tylko pelikan.

Nawet nie albatros, nie dumny orzeł, ale z wielkim wolem na mym nosie ptak. Pelikan.

czwartek, 16 sierpnia 2012

Odkąd sięgam pamięcią


Autobus dziś jak zwykle pojawił się za późno, tramwaj za wcześnie, drugi tramwaj też za wcześnie, więc suma zegarków szczęśliwie wyniosła +2.

Ale przecież, nie po to reaktywuję się  tej przestrzeni, by opowiadać Wam o zegarkach. A przecież mógłbym.

W pobliżu ulicy, na której mieszkam, mieszka kobieta, która za punkt honoru obrała sobie jedną, banalnie prostą wydawałoby się rzecz. Rzeczona całym dniami chadza wzdłuż 3 ulic, pytając ludzi o papierosa.
- Przepraszam, papieroska pan ma?
- Papierosa, jednego?
- Kiepa daj!
- Cygarety nachalnie domagam!
- Cierpliwie czekam, aż zacznie pan palić i mi pan dasz.
Cierpliwość. To klucz jak się okazuje zarówno do wielkich czynów, jak i do popadnięcia w bliżej nieokreślone (bo one muszą takie być) odmęty szaleństwa (bliżej określone szaleństwo, szaleństwo zdefiniowane, poprzez definicję staje się okiełznane, zamknięte w ramach znaczenia, które, jak wiadomo ścisnąć potrafi należycie). Chodząc piętami poza obrębem coraz cieńszych chodaków, w tej samej parze dresowych spodni i - w zależności od pogody - w kurtce/koszulce/bluzie, jak tramwaj, kursuje między punktami A i B, które wyznaczyła na sobie tylko znanej mapie i prowadzi tę krucjatę.
- Papieroskę, jedną choć!
- Kudłaj walaszko tytnioraę.
- Pielgrzym pan tu zapalnicę i gilzunię!
- Tytaka!
Prawdopodobnie raz na jakiś czas udaje się jej zaspokoić głód, pochłania drżącymi wargami, niepewnymi płucami, dym, który wypełnia i dodaje lekkości (bo musicie wiedzieć, że tęga jest). Czerwona twarz, zasłonięta opadającymi lokami w kolorze, na chwilę wykrzywia się w pospiesznym grymasie ssania. Gdyby przyłożyć do niej inną skalę, byłaby jak huragan, który zasysa ten grunt, który akurat jest pod nim i dookoła.
Dzięki Bogu, choć to kobieta, więc nie byłoby z nazwaniem problemów, skala ciągle stoi po stronie nas, ludzi żyjących w strefie klimatycznej, gdzie tego typu atrakcje to jeno anomalia.
Ale... zawsze bywa coś nie tak.

Pozdrawiam,
mam nadzieję częściej.