poniedziałek, 28 listopada 2011

Próba szampańska

Poniedziałek.
Po kolacji.
Jestem.

Ta pani z poniższej próby monologu, też była po kolacji - kiedyś ją zjadła na pewno, a poza tym istniała naprawdę. Przyczajona w centrum miasta, chwyta resztki świata, który z niewiadomych przyczyn jej nie dotyka. Opływa ją niejako.
Jak woda rybę.

od lewej: Panga, Panga i Panga


- Sehr delikaet! Zawsze biorę pangę, ona jest bardzo tutaj smaczna. Ale nie biorę ziemniaków. To nie dla mnie. Biorę pangę. Taką o, taką właśnie, Pangę. Taką pangę to bym Panu poleciła. Zawsze biorę pangę. Moja matka jest rybą, książęta bywają delfinami, czas jest rzeką, więc ta panga, o taka, jest smaczna. Ja to bym pangę wzięła, sehr deliaket. Dobrą tutaj pangę mają.
Tak mówiła, a z jej ust wylatywały motyle idei i kowadła słów. Wszystko razem się miażdżyło na pył, w prochu się obracało, łączyło ze śliną i powstawała panga, którą zjadała i dzięki temu miała nie tylko powód, ale i siły, by dalej: z pangą, o pandze, przez pangę, do pangi, z pangi, za pangą, bo panga, dlatego panga.
Miała chyba na imię jakoś na K. jakby się z Procesu urwała. Ona jest prawem.
Naprzeciw niej siedziała pozostała dwójka: młodsi, jakby niepotrzebni. Na pewno nie K.
Ten Bułgar to się nawet cieszył. Mógł z kimś rozmawiać. Nie chciał stwarzać. Usta to jedzenie, usta to miłość miłość i moc, usta to wargi. K. miała usta w kształcie ryby przeciętej wzdłuż: od oślizłej głowy po rozczapierzony, błoniasty ogon.


wielka ryba, jej nazwa to sum rekini.
warto wiedzieć.

piątek, 25 listopada 2011

Post-zagadka

Mając nadzieję, że czas jednak nie stanął i piątek okazał się być całkiem niezłym dniem, proponuję grę-zabawę-quiz.
Co jest lepsze od piątku?

Odpowiedź znajdziecie na końcu strony, po tekście:

Newtoniada


Pewnego sobotniego ranka, mierząc się z klasyczną narracją, napotkałem zwiastowanie kilku dam, które to damy, nie bez kozery były damami. Ufryzowane, zdobne niczym freski na obrazie świata, cmokające raz za razem: cicho, głośno, rozmaicie. Nadto jednak, trawiły czas na zabawach. Och, jakże żywot ten był zacny i niewinny.

One to w równie sobotni poranek zebrały się, by spotkać się z nowinką, wielce szampańskim odkryciem – grawitacją. Słyszały, że to tajemna siła, która jest rodzajem chuci globu, że przyciąga bo chce przyciągać wszsytko do siebie i z tym wszystkim żyć. Myśl to zdrożna, niebezpieczna, ale damy nie po to są damami, by skrycie o wielkiej planecie, która pożąda ich ciał, nie myślały, rumieniąc się pod warstwą pomad i purdów. Nade wszystko zaś, jeśli by to prawda była, ziemia byłby musiał być figlarzem niepoślednim, może także hrabią?

Jak tu jednak z grawitacją (już samo to słowo napięcie wzbudza!) się zabawić? Próbowały damy wspinać się na plecy swoich sług, a stamtąd hasać na drzewa, by tam, w powietrzu, wystawiać cierpliwość grawitacji na próbę. Niby nóżką, pantofelkiem lśniącym coraz bliżej, coraz niżej, by za chwilę zgiąć kolanko. Innym zaś sposobem, była popularna gra w kometkę, wszak to ona stale jest w powietrzu, z tą jednak modyfikacją, że każdemu uderzeniu lotki, inna rodzaju męskiego zalotna obelga była powiadana. Ileż to słów głowa dobrze urodzonej damy zna: a to nicpoń, to niecnota znowu, wreszcie wałkoń, zbokol, gej, żeby cytować tylko te dwusylabowe (i po jednej dla przykładu jedno- i trzysylabowej). Jeszcze inną grą, była orientalna sztuka orgiami, która swoim zaawansowaniem wyprzedziła technikę o setki lat: wytworzone dzięki niej powietrzne efemerydy, mogły w powietrze wzbić się i przez chwilę nie opadać, wystawiając po raz kolejny grawitację na ciężką próbę. Damy rzecz jasna bawiły się setnie, słodko torturując ziemię. Ten zaś cierpliwie znosił wszystkie te razy. Damy zdumione jego zuchwalstwem, oczy ku niebu zwracały, jedna drugą o swoje piękno pytały: nie mogły pojąć jak to mozliwe by ziemia nie zatrząsł się choć trochę (Historia zna takie przypadki!), by do siebie ich nie przyciągnął chciwie – wszak, co zgodnie przyznawały, damy twierdząc każda o innej, piękne były nad wyraz nad. Postanowiły więc ostateczne ramię sprawiedliwości objąć, chwycić się ostatniego testu. Ziemia miał to co najwspanialsze otrzymać, symbol nowoczesnej damy: metalową, gładką kulę, która niezrównanie toczyć się potrafi, dając radość ludziom wszem.

Użyły do próby stołu, który swym krańcem zwiastował początek testu. Kula tocząc się, odbijała rześkie promienie sobotniego słońca, sprawiając tym samym wrażenie daru niebios ognistości, tęczy własnej. I to właśnie ona, toczyła się teraz, by dać odpowiedź damom niedocenionym: co z tym ziemią, co z grawitacją. Czyżby szaleniec Newton, byłi-li tylko szaleńcem? Oraz kłamcą!

Stół się skończył. Damy w napięciu obserwowały całą sytuację. Oczywiście w napięciu umiarkowanym, wszak ufryzowanie i misterna konstrukcja ich piękna nie pozwalały na więcej. Kula utraciła kontakt ze stołem. Pewne siebie panie, oczekują, że ziemia tę cudną kulę pochłonie, pozwoli się jej w siebie wbić. Kula wprawiona w ruch delikatną dłonią damy opuściła już obszar stołu, z płaskiego zdawałoby się świata, pchana żeńską siłą, zmierza na spotkanie pożądania! Tak, tak, to właśnie to! Okrągłe odbicie słońca po opuszczeniu stołu okazało się jednak na tyle uparte i przekorne, by… poruszając się w poziomie coraz wolniej zatrzymać się w powietrzu.
Niezbyt to niutoniańskie. Kulę od gruntu dzielił metr. Kula stoi w powietrzu, nie opada, dając prztyczka damom. Zielona jest trawa, na której w sobotni poranek z jednego, zrodziły się dwa cienie: cień stołu wyrzucił z siebie cień kuli. Oba pewnie trwały i zapewne dotrzymywałyby towarzystwa damom, gdyby to one nie zemdlały. Jedna z nich, upadając uderzyła głową w sterczącą na niewidzialnym i nieważkim firmamencie, kulę. Rozcięta impetem upadku skroń pozwoliła krwi wsiąkać w skórę i ziemię. I to ona nie podnosiła się najdłużej. Pozostałe damy, za złe rannej miały, że samotnie ziemi się oddała, że dla siebie figle zgarnia. Oburzone burzyć pokój się szykują. Już z piąstkami, już obcasy w górze, kiedy to ranna wstała, zapłakana. Musiała strasznie piec ją ta rana. Pozostałe damy zlitowały się nad damą we krwi, z innego jednak powodu – opacznie zrozumiały, że ziemia odrzucił jej zaloty. W skrytości ducha, damy rację mu przyznały. Jednak nie po to dama we krwi ciągle była damą. Tłumaczy pozostałym, że ziemia w ogóle się ku niej nie zwrócił. Nie wywołał drgań, wstrząsu uniesień.
Pomyślały nad tym damy. Ziemia musi – innej nie ma rady - być kobietą. Ziemia matką! Nakazały słudze w balony dąć z radości odkrywania. A Newtona w zemście pewnej niedzieli, szarlotką obrzuciły i gołębiom na obsranie wydały.
Z damami nie ma żartów.
Zgubne więc dziś oglądamy wpływy patriarchatu, skoro Newton doczekał się pomników, a damom nie dano nic.


Obiecana odpowiedź na pytanie: co jest lepsze od piątku?



2 Friedmanny.
                             Stefan Friedmann                             Stefan Friedmann

Miłego weekendu

Grubasy

Piątek!
Proszę teraz na chwilę powściągnąć entuzjazm i wyobrazić sobie, że czas stanął w miejscu wczoraj i piątku już nigdy nie będzie. Straszne?
Diabelnie.


Mały i beztroski


Strasznie grube dziecko, które trzęsło się w biegu jak San Francisco w 1906, bacznie obserwowało okolicę. Tłustym lewym oczkiem dostrzegało małe ptaszki, które swym radosnym godowym nawoływaniem rozrywały na strzępy niczym niezmąconą dotąd ciszę. Prawy zaś, pączkopodobnie wypełniony oczodół, był świadkiem bezwstydnie pracujących, w swych pasiastych uniformach, pszczół.

Sielanka taka mogłaby pewnie trwać wiecznie. Wystarczyłoby tylko, by ktoś powstrzymał świat przed zmianami i parciem do przodu. Na łeb, na szyję, na zapas. Porywiście, po cichu, po co?!
I oto, w blasku glorii i chwały pełna, zjawiła się Odpowiedź. Brzmiała ona: właściwie nie wiem. I świat się zatrzymał.
Konglomerat źrenic i rogówek nieprzerwanie widział to samo. Pszczoły, ptaszki, drzewa. W skrócie jakiś parczany krajobraz, który w opowiadaniu powinien być jak chałwa: słodki i mdły. Tak jak chałwa.
Strasznie grube dziecko przez pewien czas nie reagowało na to co się dzieje. Zresztą jak reagować na nic? Po pewnym jednak czasie zaczęło się nudzić. Zmysły atakowane przewlekłą stopklatką zaczynały tępieć, zmieniać się w jeden nieprzerwany strumień, który krążył wewnątrz dzieciaka unieruchamiając je w sposób niepodważalny.
Po chwili jednak, coś zaczęło niepokoić grubaska. Spróbował pochylić się i podnieść liść, który kusząco skrzył się niezmienną czerwienią.
- To przecież nic trudnego. Zegnij nogi tam gdzie możesz i wyciągnij serdelki chciwie po niego – mówił mu ktoś, kto aktualnie zajmował się aparatem decyzyjnym w jego wnętrzu. Był stary. Głos nie zostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Zachrypnięty, z lekką wadą wymowy. Można w nim było usłyszeć ślinę, która oblepiała usta kiedy mówił. A także lata spędzone na oddalaniu się od chwili urodzenia.
Spróbował zatem. Gdyby porównać obraz sprzed i w trakcie próby – nie zauważylibyśmy żadnych zmian. Z prostej przyczyny – nic się nie zmieniło. Gęsty lukier trwania oblepiał wszystko tak dokładnie, że jakikolwiek ruch stawał się niemożliwy. Liście, które spadały, chciały opadać dalej, ale wisiały zawieszone pod błękitnym sufitem. – Zupełnie jak w moim pokoju – pomyślało dziecko. – Brakuje tylko drzwi z – a jakże! – pozłacaną klamką – dodało.
Nie trzeba było długo czekać. Zaciśnięta w piąstkę lewa ręka zaczęła połyskiwać, nadgarstek zaczęła drążyć dziurka od klucza. Skoro nic się nie zmienia, to wszystko jest wszędzie. W każdym pojedynczym punkcie, okruchu, ziarnku kurzu, kropelce potu wszystko być musi.
Dziecko szybko przestało myśleć. Chciało działać. Przeszkadzały w tym dwie rzeczy: fakt, że jest dzieckiem i to że świat się zatrzymał. I o ile bycie dzieckiem miało jeszcze jakieś plusy: słodycze, prezenty, podwórko, koledzy. O tyle sytuacja w jakiej znajdował się glob zdawała się tych plusów nie mieć.
- Myśl szybko! – ponaglał głos.
- Przynajmniej się nie zestarzeję – wypalił chłopiec, któremu łatwiej wyznaczyć promień niż wysokość.
Miał rację. Przynajmniej się nie zestarzeje.
Będąc strasznie grubym dzieckiem to i świat, i sumienie, a nawet diabła można mieć w dupie.
Ptaszki ćwierkają, słonko świeci. Tak ma być.

czwartek, 24 listopada 2011

Dobranoc!

Weźmy to sobie wszyscy
i puszczajmy każdego ranka
do serc.

Czwartek.
Wydawać by się mogło, że nic bardziej banalnego napisać nie można. Czwartek, czwartek, czwartek. Mimo że w świadomości społecznej dzień ten niczym szczególnym się nie wyróżnia - to żaden inicjalny poniedziałek, czy traktowany z namaszczeniem weekend - to w tej nijakości, w tej szarości, czwartek potrafi zaskoczyć.
Tak jak zrobił to dzisiaj. Rozlegle rozgrywając ten czwartek, nie widząc szansy na poprawę, choć była godzina 13, postanowiłem skierować kroki wraz z przyjacielem do sklepu odzieżowego. Akt desperacji - powie ktoś. Ktoś inny, zza jego pleców dorzuci - geje. Ignorując, spoglądam na tkaniny, desenie, na finezję kroju, malachit szwu, niezwykłość faktur i kolorów. Nagle, podnosząc głowę, pełnymi niedowierzania źrenicami dostrzegłem, osobę której nigdy zobaczyć nie planowałem, której nie spodziewałem się zobaczyć tu, właśnie tu.
W czarnych butach, solidnej ciepłej kurtce, przeglądała ubiory Urszula Dudziak. Ta sama, która musiała tłumaczyć pewnemu narodowi - niech będą to Filipińczycy - że jej przywrócony z zaświatów kilka lat temu hit, nie jest wcale zaśpiewany w języku jej ojczystym. Ta sama, która była żoną, niezbyt udanego męża, pieprzonego polskiego skrzypka wg słów Milesa Daviesa. Ta, która jest gwiazdą. I to ta gwiazda, w ten przewlekły czwartek, stała jak gdyby nigdy nic, jakby ten czwartek jej w ogóle nie dotyczył.
Pomyślałem, że i mnie już nie będzie.

Oto ten numer, który zaśpiewany jest wg Filipińczyków, po polsku:



Pozdrawiam szczerze i serdecznie,
ogłaszając przy okazji, że takie posty też tu będą

środa, 23 listopada 2011

Oczywiście nowość

Na dobry początek pierwsza część trylogii o cieście. Jeszcze bez tytułu.

Zrobił sobie z metalu cukiernicę, stoi na półce w kuchni. Trzyma w niej tylko cukier, co do którego ma pewność, że słodki jak trza. Kiedyś lubił na nią zerkać, nie dobierając się do jej wnętrzności, te słodkie flaczki zostawiając na miejscu. Parzył herbatę, żeby coś mu dymiło, siadał i patrzył. Jak skończyło dymić, wstawał i przestawał się tym przejmować, szedł do kuchni po łyżeczkę i dalej nura w cukiernicę. Gorzkiej nie piję.
Jestem już stary: od pary pomarszczyła mi się twarz, od siedzenia straciłem chęci. Gdybym był poetą, to pewnie: nic już mnie nie nęci. Nie jestem. Palce nie tak zwinne jak kiedyś, złożone w gwiazdę czekają wiele dni, aż skończy się ich noc. Głowa oparta o stół, z uchem do blatu przyklejonym, rozmawia z termitem, który całe życie próbuje się wydostać. Górnik, drewnożerny grabarz. U termita najczęściej nic ciekawego, dużo skrobie, dlatego głowa się nudzi i zasypia. Ani nogi, ani ręce nie przejmują wówczas nad nim kontroli. Serce sobie tylko czasem jakoś inaczej postuka. Synkopą czasem gra.
Zagrało tak co najmniej dwa razy, o większej ilości nigdy nie wiedział. Raz, kiedy głowa spała, serce murzynka zachciało. Zespołu kakaa, mąki, masła i ciepła. I jajek. I cukru! Ale cukier, nieszczęsny więzień srebrnego domu, pozostawał cichutki, niewidoczny. Gdyby grał w piłkę z kolegami, wybraliby go ostatniego i postawili na bramce.
Nie było innej rady – po cukier trzeba było wyjść na zewnątrz. Najlepiej do sąsiadki, która zawsze mówi dzień dobry, szanuje starych dziadów i nie mówi, choć czuje, że są przeterminowani.
Niespiesznie – choć to paradoksalne, bo starym powinno się spieszyć, nie wiedzą wszak ile w klepsydrze – założył zamszowe buty, pepito na marynarce z marynarką i wyszedł. Otworzył i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, odszedł. Cofa się jednak – nie pamięta czy zamknął. Zamknął, otarł pot z czoła, odetchnął – nie jest z nim, aż tak źle. Do czasu schodów. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Spocona lewa ręka gładzi wyszczerbioną poręcz, wzbijając kurz, który kiedyś zatka nam wszystkim ryje. Półpiętro, głębszy oddech, spojrzenie na zegarek, i dalej w ten wir, do dna.
Dociera spokojnie do drzwi sąsiadki, przeczuwa że jest nerwowa, ale to nie jego sprawa, choć mógłby głośno powiedzieć: niech się pani uspokoi! Ile pani ma lat! Pani! Puka. I to jak! Dostojnie, precyzyjnie. Puka jakby od tego zależało życie tych drzwi, na dodatek puka skutecznie. Sąsiadka otwiera, kilka słów: cukier, dziękuję, kiedyś zwrócę. Droga do góry, narodziny człowieka starego. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Bez przystanku na półpiętrze, bo chce szybciej wrócić i upiec murzynek, uspokoić serce.
Zdejmuje buty, szybciej, jakby przeczytał wtręt. Idzie do kuchni, szuka jajek (starość nie radość), miski, masła, kakaa i cukru. Ten ostatni czeka obok szafki na buty w korytarzu, 7 metrów od obecnej pozycji. Pamiętał gdzie konkretnie jest, więc wrócił do kuchni relatywnie szybko. Zaczął się Proces. Bezimienne, zmieszane ciasto, oczekiwało na wyrok piekarnika. Ten, nielitościwy orzekł krótko - śmierć. Lista jest długa: Bruno, d'Arc, Hus, murzynek, etc.
Minął jakiś czas, on troszkę jakby się postarzał, ciasto dojrzało, pozbywało się wątpliwości zakalca. Wyjął je z pieca, ma takie specjalne łapki, więc bez obaw o oparzenia. Postawił przy oknie, aby wystygło. Wszystko musi trwać. Serce się uspokoiło, wspomniało na sąsiadkę, która trochę niechętnie cukru użyczała. Pewnie to cały cukier jaki ma, a ona też chciała zrobić murzynka, albo inne ciasto. Jest grudzień, na dworze śnieg, coś między psem a wilkiem, jeszcze się przeziębi, stuk-puk-puk, nie można tak. Wziął cukiernicę, kubek i dokonał transakcji. Cukiernica nie protestowała.
W korytarzu uklęknął, by założyć buty. Korzystając z okazji przeżegnał się. Wstał, wyprostowanemu łatwiej się chodzi. Otworzył drzwi, zamknął, ale nie zakluczył. Celowo, wiedział że będzie się spieszył – do ciasta. 2 kroki, schody. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Półpiętro znów zapomniane, znów 10 schodów. Poręcz już odkurzona, nie pamięta się o niej. Wreszcie płasko, wreszcie drzwi. Już trochę wolniej, żeby nie przeholować – nie jest już młody. Potem klamka, dziękuję, pamiętać żeby zebrać językiem ślinę, która będzie w kącikach ust.
Drugi raz serce zagrało inaczej. Stuk-puk... zamiast ostatniego akordu, dało się posłyszeć odgłos spadającego ciała, które upadając zahaczyło okiem o klamkę i już nigdy nic więcej nie zrobiło. Sąsiadka kończyła właśnie ciasto i zamierzała zrobić sobie herbatę.
Ciasto jednak lepiej jeść gorące.

Słowo wstępu

Umarł król, niech żyje król.

Czas 12 amper skończył się bezpowrotnie. 
Żyjemy szybciej, żyjemy bardziej,
więcej w nas prądu, więcej w nas amper.
13!

12amper to mój poprzedni blog kreacyjny - przestrzeń, na której starałem się zasadzić swój idiom. Postanowiłem jednak ją porzucić i jako miejsce walki wybrać ładniutkie szablony google'a.

13amper będzie miał to samo zadanie co wszystkie stare blogi - pokazać, że jeszcze się nie wypaliłem, że jeszcze chcę.

Od dziś kawał staroświeckiej literatury w nowej, zero - jedynkowej odsłonie.
Tutaj.
Dla Was.
I dla mnie.

xyz,
autor