piątek, 25 listopada 2011

Grubasy

Piątek!
Proszę teraz na chwilę powściągnąć entuzjazm i wyobrazić sobie, że czas stanął w miejscu wczoraj i piątku już nigdy nie będzie. Straszne?
Diabelnie.


Mały i beztroski


Strasznie grube dziecko, które trzęsło się w biegu jak San Francisco w 1906, bacznie obserwowało okolicę. Tłustym lewym oczkiem dostrzegało małe ptaszki, które swym radosnym godowym nawoływaniem rozrywały na strzępy niczym niezmąconą dotąd ciszę. Prawy zaś, pączkopodobnie wypełniony oczodół, był świadkiem bezwstydnie pracujących, w swych pasiastych uniformach, pszczół.

Sielanka taka mogłaby pewnie trwać wiecznie. Wystarczyłoby tylko, by ktoś powstrzymał świat przed zmianami i parciem do przodu. Na łeb, na szyję, na zapas. Porywiście, po cichu, po co?!
I oto, w blasku glorii i chwały pełna, zjawiła się Odpowiedź. Brzmiała ona: właściwie nie wiem. I świat się zatrzymał.
Konglomerat źrenic i rogówek nieprzerwanie widział to samo. Pszczoły, ptaszki, drzewa. W skrócie jakiś parczany krajobraz, który w opowiadaniu powinien być jak chałwa: słodki i mdły. Tak jak chałwa.
Strasznie grube dziecko przez pewien czas nie reagowało na to co się dzieje. Zresztą jak reagować na nic? Po pewnym jednak czasie zaczęło się nudzić. Zmysły atakowane przewlekłą stopklatką zaczynały tępieć, zmieniać się w jeden nieprzerwany strumień, który krążył wewnątrz dzieciaka unieruchamiając je w sposób niepodważalny.
Po chwili jednak, coś zaczęło niepokoić grubaska. Spróbował pochylić się i podnieść liść, który kusząco skrzył się niezmienną czerwienią.
- To przecież nic trudnego. Zegnij nogi tam gdzie możesz i wyciągnij serdelki chciwie po niego – mówił mu ktoś, kto aktualnie zajmował się aparatem decyzyjnym w jego wnętrzu. Był stary. Głos nie zostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Zachrypnięty, z lekką wadą wymowy. Można w nim było usłyszeć ślinę, która oblepiała usta kiedy mówił. A także lata spędzone na oddalaniu się od chwili urodzenia.
Spróbował zatem. Gdyby porównać obraz sprzed i w trakcie próby – nie zauważylibyśmy żadnych zmian. Z prostej przyczyny – nic się nie zmieniło. Gęsty lukier trwania oblepiał wszystko tak dokładnie, że jakikolwiek ruch stawał się niemożliwy. Liście, które spadały, chciały opadać dalej, ale wisiały zawieszone pod błękitnym sufitem. – Zupełnie jak w moim pokoju – pomyślało dziecko. – Brakuje tylko drzwi z – a jakże! – pozłacaną klamką – dodało.
Nie trzeba było długo czekać. Zaciśnięta w piąstkę lewa ręka zaczęła połyskiwać, nadgarstek zaczęła drążyć dziurka od klucza. Skoro nic się nie zmienia, to wszystko jest wszędzie. W każdym pojedynczym punkcie, okruchu, ziarnku kurzu, kropelce potu wszystko być musi.
Dziecko szybko przestało myśleć. Chciało działać. Przeszkadzały w tym dwie rzeczy: fakt, że jest dzieckiem i to że świat się zatrzymał. I o ile bycie dzieckiem miało jeszcze jakieś plusy: słodycze, prezenty, podwórko, koledzy. O tyle sytuacja w jakiej znajdował się glob zdawała się tych plusów nie mieć.
- Myśl szybko! – ponaglał głos.
- Przynajmniej się nie zestarzeję – wypalił chłopiec, któremu łatwiej wyznaczyć promień niż wysokość.
Miał rację. Przynajmniej się nie zestarzeje.
Będąc strasznie grubym dzieckiem to i świat, i sumienie, a nawet diabła można mieć w dupie.
Ptaszki ćwierkają, słonko świeci. Tak ma być.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz