sobota, 24 grudnia 2011

Odświętnik 2

Ostatnim razem, w zabieganiu i przepychając na boki pośniegowe błoto, w które na dzień przed wigilią, zmienił się śnieg, zapomniałem o dosyć ważnej kwestii. Postanowiłem więc dziś, podróżując za choinką, przypomnieć sobie. 

Choinka stoi już obsypana szczelnie ziemią, aby stała mocno i trwała z nami jak najdłużej. Za chwilę stanie się latarnią, połyskliwym drogowskazem. Nigdy nie wskaże złej drogi

Przepraszam jeszcze raz, i obiecuję poprawę. Oto ona.
Drogi Michaelu Jordanie, życzę Tobie samych sukcesów, żebyś zawsze wskazywał nam szczyty naszych możliwości, abyś wiedział, że jesteś niesamowity i korzystał z tej wiedzy owocnie. Chcę aby te święta były dla Ciebie czasem tryumfu i relaksu.
Wesołych Świąt Jordanie!



piątek, 23 grudnia 2011

Odświętnik



Na przystanku, najdalej metr ode mnie, stała starsza pani. Niewysoka, raczej pulchna, o surowej kwadratowej twarzy. Sytuacja jakich wiele. Jednak ta starsza pani, miała stać się czymś więcej niż anonimową starszą panią, których spotyka się najwięcej w dwóch miejscach: w autobusach i tramwajach. Ta bowiem starsza pani, niczym kwarc, regularnie i konsekwentnie co kilka sekund wychylała się, wyciągała swoją gęsią szyję i zerkała czy nie nadjeżdża już upragniony tramwaj. Ten jednak się spóźniał - akurat tego dnia spadł śnieg i świat na kołach, na szynach, zwolnił. Starsza pani odwrotnie. Wykonywała zwroty coraz zacieklej, mocniej, szybciej, jakby wierzyła, że odpychając jedną nogę, popycha cały świat, przyśpiesza go. I kiedy już w oddali zamigotały światła, kiedy kontur za Majakowskim zamajaczył, kiedy już ręka przygotowana do wydobycia biletu... Kiedy okazało się, że to tramwaj nr 12, a nie 17, zostałem przez tę starszą panią zapytany: 17 już jechała? Nie miałem pojęcia, stałem tam, tak długo jak ona. Chwilę pomyślałem, starałem się przypomnieć sobie wszystko co wiem o świecie i czasie, jednak starsza pani - w pełni szanując swój wiek - tuż po zadaniu pytania czmychnęła prędko do 12tki i tyle ją świat widział.



Starsi ludzie powinni się spieszyć czy wręcz przeciwnie?



Na to pytanie nie znajdziecie odpowiedzi tutaj dziś. Jednak, aby zachować pozory niespodzianki, prezentuję sensacyjny wywiad, z autorem tego bloga. Polecam!



Dlaczego najzdolniejszy pisarz młodego pokolenia nie jest widziany przez Google? Dlaczego nie słychać o nim w radio, w jaskiniach i radiojaskiniach? Dlaczego mimo tego że jest absolutnie nieziemski, wzmiankują o nim jedynie jego rodzice i garstka ludzi skupiona wokół?
Poniżej prezentuję odpowiedź na poniższe pytania. Sensacyjny wywiad, rewelacyjne treści, błyskotliwe wykrzykniki – rozmowa z Pawłem M., przeprowadzona w jego skromnym gabinecie, gdzieś na parterze blokamienicy. Skromny komputer umożliwia mu kontakt z haj lajfem. Jest to też jedyne narzędzie służące mu do pisania, ponieważ wszystkie długopisy i ołówki zużył na budowę płotu oddzielającego go od zepsutego świata.
Jako jedna z nielicznych osób potrafił spaść z fotela czterkrotnie, a przy trzecim razie złamać rękę. O tym jednak woli nie mówić, bo o tym nie pisze. Woli mówić o sobie: o zmianach jakie zaszły kiedy nauczył się czytać wyrazy od tyłu, o swojej fascynacji grzybami (są naprawdę fascynujące – zdradzi nam w wywiadzie). Lubi też mówić o swojej twórczości. Milczy za to o spisku jakiego stał się ofiarą. Spisku, który został uknuty przez niemiłosiernych i niesprzyjających mu dziadów, którzy maskują istnienie jego bloga w internecie, a także forsują wydawnictwa komercyjnie nawet niepoprawne, z których śmieją się wszyscy – nawet analfabeci.

Witam Cię bardzo. Cieszy mnie fakt, że zgodziłeś się na rozmowę. Powiedz mi, co Cię najbardziej fascynuje? Może grzyby?

PM: Są naprawdę fascynujące!

Dziękujemy za rozmowę.

Ps. Wszystkim, ale naprawdę wszystkim, którzy chcą - najserdeczniejsze życzenia radości i spokoju.


poniedziałek, 12 grudnia 2011

Sekrety rodzinne

Tata Muminka postanowił kiedyś odwrócić swój cykl dobowy. Pomyślał, że będzie spać w dzień, a żyć w nocy. Rzekomo miało to mu pomóc zachować siły i przedłużyć czas trwania. Prawda leży jednak gdzie indziej. Pan Tata Muminka wiedział co dzieje się nocami. Wiedział dlaczego las szumi inaczej, mocniej. Dlatego, że w głowie też szumi. Wieczorami i nocą się pije, upadla, człowiek liże bruk, po którym za dnia stąpa dumnie i z pogardą. Nocą dno oglądamy z bliska, z poziomu DNA. 
Człowiek stacza się, upada nocą, bo wie, że rano powstanie. Tata Muminka wiedział o tym. Był zmęczony życiem, prawdopodobnie miał depresję, chciał ciągle nurzać się w chwilach ulotnych, rozcieńczonych w alkoholu, wędzonych dymem. 
Każda rodzina ma sekrety.



Pijany pan Tata Muminka przyłapany na nie-piciu herbaty

(źródło 
http://oslofrancja.blogspot.com/2011/11/tata-mowi.html)

środa, 7 grudnia 2011

Dziewczęta się rozpadają

2 dziewczyny przekazały sobie całusa w tramwaju na pożegnanie. Siedziałem z ich lewej strony, w pewnej odległości, więc wszystko widziałem. Ich odbicia w szybie sprawiały wrażenie, jakby całowały się dwie głowy. Owoce dekapitacji w miłosnym pozdrowieniu. Miałem wręcz wrażenie, że ten pocałunek, niewinny, koleżeński, odbił się od szyby i spadł na mój policzek. Poczułem obce ciepło. Zupełnie inaczej niż ta dziewczyna, która została w tramwaju. Sama, bez kontekstu wyglądała zwyczajnie, nijako. Czym prędzej strzepnąłem z siebie niewidzialną ręką pocałunek, którego nigdy nie było.
To zabawne, że w tramwaju niewidzialność tak łatwo przychodzi. Niewidzialne korpusy, niewidzialna cała dziewczyna, druga, która stopniowo zlewała się z otoczeniem, niewidzialne kończyny i miłość.
Niewidzialne zupełnie jak Kevin Bacon w Człowieku Widmie

 Kevin Bacon na zimowym festiwalu zjaw (drugi od lewej)

Kevin to dobry aktor. Długo nie wychodzi z roli.

wtorek, 6 grudnia 2011

Poruszony autobusem

Przysłowie nakazuje nie chwalić dnia przed zachodem słońca. Słońce zaszło o 15:39, a nadal nie mogłem chwalić. Cierpliwość jednak została nagrodzona. Komplementy wreszcie znalazły drogę ujścia przez moją zdziwioną papę i wylały się na świat.

Wszystko to sprawką jednego człowieka, którego twarzy nie mogłem wyrzucić z pamięci. Wwierciła się w mój mózg, zaczepiła hakami i siedziała cicho, szukając chwili, kiedy moje oczy połączą ją z kimś na zewnątrz mojej głowy. Z kimś kto wygląda jak zły brat bliźniak. 

Czeski pisarz, R. Weiner, spotkał kiedyś swojego sobowtóra w restauracji, a następnie napisał opowiadanie, w którym głównemu bohaterowi skradziono twarz. Człowiek, którego widziałem w tramwaju na pewno nie mógłby być tą osobą.Wszyscy jesteśmy jego sobowtórami. Mekka twarzy, praoblicze, które kiedyś charakteryzowało wszystkich ludzi - jechał dziś ze mną w autobusie.

Wyglądał mniej więcej tak:

                                                  Prototwarz uchwycona w momencie pobytu na etykiecie jogurtu. Źródło: http://www.kastornysa.pl/wp-content/uploads/2010/04/Jogurt-ba%C5%82kanski-340g.jpg



Jak tu się nie cieszyć?

Osz!

Kosztorysowanie może być trudną sprawą. Zwłaszcza kiedy wysokość kosztów, pokrywa się z wysokością rysów. W takiej sytuacji może pomóc tylko ktoś bardzo wysoki i bardzo fajny.
Ale, jak wiemy, większość ludzi jest bardzo mała i raczej niefajna. Co wtedy? Proponuję dwa wyjścia:
- wynająć tego pana:



Peter Andre


lub

- przeczytać sobie wiersz (jeśli ktoś go zna - pozdrawiam i dziękuję, że tu trafiłeś, tak, to ja!)

SŁOŃCE KALIFORNII

Kupiłem kostium kąpielowy
Jaki nosi J.Lo
Nie mam słońca Kalifornii
Więc nie noszę go.

Noszę wiele innych marzeń
Myślę, że dlatego to
Nie jest trudne wcale
Kiedy patrzę w J.Lo

Wszystko cekin i się świeci
Suknia ledwo ledwo o
Ona tańczy w blasku świecy
Ta cudowna, J.Lo

Chciałbym lizać te jej włosy
Jej latino w siebie wlać
Ale jestem tylko świnią
Świnią z Polski, kurwa mać

poniedziałek, 5 grudnia 2011

poniedziałek, 28 listopada 2011

Próba szampańska

Poniedziałek.
Po kolacji.
Jestem.

Ta pani z poniższej próby monologu, też była po kolacji - kiedyś ją zjadła na pewno, a poza tym istniała naprawdę. Przyczajona w centrum miasta, chwyta resztki świata, który z niewiadomych przyczyn jej nie dotyka. Opływa ją niejako.
Jak woda rybę.

od lewej: Panga, Panga i Panga


- Sehr delikaet! Zawsze biorę pangę, ona jest bardzo tutaj smaczna. Ale nie biorę ziemniaków. To nie dla mnie. Biorę pangę. Taką o, taką właśnie, Pangę. Taką pangę to bym Panu poleciła. Zawsze biorę pangę. Moja matka jest rybą, książęta bywają delfinami, czas jest rzeką, więc ta panga, o taka, jest smaczna. Ja to bym pangę wzięła, sehr deliaket. Dobrą tutaj pangę mają.
Tak mówiła, a z jej ust wylatywały motyle idei i kowadła słów. Wszystko razem się miażdżyło na pył, w prochu się obracało, łączyło ze śliną i powstawała panga, którą zjadała i dzięki temu miała nie tylko powód, ale i siły, by dalej: z pangą, o pandze, przez pangę, do pangi, z pangi, za pangą, bo panga, dlatego panga.
Miała chyba na imię jakoś na K. jakby się z Procesu urwała. Ona jest prawem.
Naprzeciw niej siedziała pozostała dwójka: młodsi, jakby niepotrzebni. Na pewno nie K.
Ten Bułgar to się nawet cieszył. Mógł z kimś rozmawiać. Nie chciał stwarzać. Usta to jedzenie, usta to miłość miłość i moc, usta to wargi. K. miała usta w kształcie ryby przeciętej wzdłuż: od oślizłej głowy po rozczapierzony, błoniasty ogon.


wielka ryba, jej nazwa to sum rekini.
warto wiedzieć.

piątek, 25 listopada 2011

Post-zagadka

Mając nadzieję, że czas jednak nie stanął i piątek okazał się być całkiem niezłym dniem, proponuję grę-zabawę-quiz.
Co jest lepsze od piątku?

Odpowiedź znajdziecie na końcu strony, po tekście:

Newtoniada


Pewnego sobotniego ranka, mierząc się z klasyczną narracją, napotkałem zwiastowanie kilku dam, które to damy, nie bez kozery były damami. Ufryzowane, zdobne niczym freski na obrazie świata, cmokające raz za razem: cicho, głośno, rozmaicie. Nadto jednak, trawiły czas na zabawach. Och, jakże żywot ten był zacny i niewinny.

One to w równie sobotni poranek zebrały się, by spotkać się z nowinką, wielce szampańskim odkryciem – grawitacją. Słyszały, że to tajemna siła, która jest rodzajem chuci globu, że przyciąga bo chce przyciągać wszsytko do siebie i z tym wszystkim żyć. Myśl to zdrożna, niebezpieczna, ale damy nie po to są damami, by skrycie o wielkiej planecie, która pożąda ich ciał, nie myślały, rumieniąc się pod warstwą pomad i purdów. Nade wszystko zaś, jeśli by to prawda była, ziemia byłby musiał być figlarzem niepoślednim, może także hrabią?

Jak tu jednak z grawitacją (już samo to słowo napięcie wzbudza!) się zabawić? Próbowały damy wspinać się na plecy swoich sług, a stamtąd hasać na drzewa, by tam, w powietrzu, wystawiać cierpliwość grawitacji na próbę. Niby nóżką, pantofelkiem lśniącym coraz bliżej, coraz niżej, by za chwilę zgiąć kolanko. Innym zaś sposobem, była popularna gra w kometkę, wszak to ona stale jest w powietrzu, z tą jednak modyfikacją, że każdemu uderzeniu lotki, inna rodzaju męskiego zalotna obelga była powiadana. Ileż to słów głowa dobrze urodzonej damy zna: a to nicpoń, to niecnota znowu, wreszcie wałkoń, zbokol, gej, żeby cytować tylko te dwusylabowe (i po jednej dla przykładu jedno- i trzysylabowej). Jeszcze inną grą, była orientalna sztuka orgiami, która swoim zaawansowaniem wyprzedziła technikę o setki lat: wytworzone dzięki niej powietrzne efemerydy, mogły w powietrze wzbić się i przez chwilę nie opadać, wystawiając po raz kolejny grawitację na ciężką próbę. Damy rzecz jasna bawiły się setnie, słodko torturując ziemię. Ten zaś cierpliwie znosił wszystkie te razy. Damy zdumione jego zuchwalstwem, oczy ku niebu zwracały, jedna drugą o swoje piękno pytały: nie mogły pojąć jak to mozliwe by ziemia nie zatrząsł się choć trochę (Historia zna takie przypadki!), by do siebie ich nie przyciągnął chciwie – wszak, co zgodnie przyznawały, damy twierdząc każda o innej, piękne były nad wyraz nad. Postanowiły więc ostateczne ramię sprawiedliwości objąć, chwycić się ostatniego testu. Ziemia miał to co najwspanialsze otrzymać, symbol nowoczesnej damy: metalową, gładką kulę, która niezrównanie toczyć się potrafi, dając radość ludziom wszem.

Użyły do próby stołu, który swym krańcem zwiastował początek testu. Kula tocząc się, odbijała rześkie promienie sobotniego słońca, sprawiając tym samym wrażenie daru niebios ognistości, tęczy własnej. I to właśnie ona, toczyła się teraz, by dać odpowiedź damom niedocenionym: co z tym ziemią, co z grawitacją. Czyżby szaleniec Newton, byłi-li tylko szaleńcem? Oraz kłamcą!

Stół się skończył. Damy w napięciu obserwowały całą sytuację. Oczywiście w napięciu umiarkowanym, wszak ufryzowanie i misterna konstrukcja ich piękna nie pozwalały na więcej. Kula utraciła kontakt ze stołem. Pewne siebie panie, oczekują, że ziemia tę cudną kulę pochłonie, pozwoli się jej w siebie wbić. Kula wprawiona w ruch delikatną dłonią damy opuściła już obszar stołu, z płaskiego zdawałoby się świata, pchana żeńską siłą, zmierza na spotkanie pożądania! Tak, tak, to właśnie to! Okrągłe odbicie słońca po opuszczeniu stołu okazało się jednak na tyle uparte i przekorne, by… poruszając się w poziomie coraz wolniej zatrzymać się w powietrzu.
Niezbyt to niutoniańskie. Kulę od gruntu dzielił metr. Kula stoi w powietrzu, nie opada, dając prztyczka damom. Zielona jest trawa, na której w sobotni poranek z jednego, zrodziły się dwa cienie: cień stołu wyrzucił z siebie cień kuli. Oba pewnie trwały i zapewne dotrzymywałyby towarzystwa damom, gdyby to one nie zemdlały. Jedna z nich, upadając uderzyła głową w sterczącą na niewidzialnym i nieważkim firmamencie, kulę. Rozcięta impetem upadku skroń pozwoliła krwi wsiąkać w skórę i ziemię. I to ona nie podnosiła się najdłużej. Pozostałe damy, za złe rannej miały, że samotnie ziemi się oddała, że dla siebie figle zgarnia. Oburzone burzyć pokój się szykują. Już z piąstkami, już obcasy w górze, kiedy to ranna wstała, zapłakana. Musiała strasznie piec ją ta rana. Pozostałe damy zlitowały się nad damą we krwi, z innego jednak powodu – opacznie zrozumiały, że ziemia odrzucił jej zaloty. W skrytości ducha, damy rację mu przyznały. Jednak nie po to dama we krwi ciągle była damą. Tłumaczy pozostałym, że ziemia w ogóle się ku niej nie zwrócił. Nie wywołał drgań, wstrząsu uniesień.
Pomyślały nad tym damy. Ziemia musi – innej nie ma rady - być kobietą. Ziemia matką! Nakazały słudze w balony dąć z radości odkrywania. A Newtona w zemście pewnej niedzieli, szarlotką obrzuciły i gołębiom na obsranie wydały.
Z damami nie ma żartów.
Zgubne więc dziś oglądamy wpływy patriarchatu, skoro Newton doczekał się pomników, a damom nie dano nic.


Obiecana odpowiedź na pytanie: co jest lepsze od piątku?



2 Friedmanny.
                             Stefan Friedmann                             Stefan Friedmann

Miłego weekendu

Grubasy

Piątek!
Proszę teraz na chwilę powściągnąć entuzjazm i wyobrazić sobie, że czas stanął w miejscu wczoraj i piątku już nigdy nie będzie. Straszne?
Diabelnie.


Mały i beztroski


Strasznie grube dziecko, które trzęsło się w biegu jak San Francisco w 1906, bacznie obserwowało okolicę. Tłustym lewym oczkiem dostrzegało małe ptaszki, które swym radosnym godowym nawoływaniem rozrywały na strzępy niczym niezmąconą dotąd ciszę. Prawy zaś, pączkopodobnie wypełniony oczodół, był świadkiem bezwstydnie pracujących, w swych pasiastych uniformach, pszczół.

Sielanka taka mogłaby pewnie trwać wiecznie. Wystarczyłoby tylko, by ktoś powstrzymał świat przed zmianami i parciem do przodu. Na łeb, na szyję, na zapas. Porywiście, po cichu, po co?!
I oto, w blasku glorii i chwały pełna, zjawiła się Odpowiedź. Brzmiała ona: właściwie nie wiem. I świat się zatrzymał.
Konglomerat źrenic i rogówek nieprzerwanie widział to samo. Pszczoły, ptaszki, drzewa. W skrócie jakiś parczany krajobraz, który w opowiadaniu powinien być jak chałwa: słodki i mdły. Tak jak chałwa.
Strasznie grube dziecko przez pewien czas nie reagowało na to co się dzieje. Zresztą jak reagować na nic? Po pewnym jednak czasie zaczęło się nudzić. Zmysły atakowane przewlekłą stopklatką zaczynały tępieć, zmieniać się w jeden nieprzerwany strumień, który krążył wewnątrz dzieciaka unieruchamiając je w sposób niepodważalny.
Po chwili jednak, coś zaczęło niepokoić grubaska. Spróbował pochylić się i podnieść liść, który kusząco skrzył się niezmienną czerwienią.
- To przecież nic trudnego. Zegnij nogi tam gdzie możesz i wyciągnij serdelki chciwie po niego – mówił mu ktoś, kto aktualnie zajmował się aparatem decyzyjnym w jego wnętrzu. Był stary. Głos nie zostawiał co do tego żadnych wątpliwości. Zachrypnięty, z lekką wadą wymowy. Można w nim było usłyszeć ślinę, która oblepiała usta kiedy mówił. A także lata spędzone na oddalaniu się od chwili urodzenia.
Spróbował zatem. Gdyby porównać obraz sprzed i w trakcie próby – nie zauważylibyśmy żadnych zmian. Z prostej przyczyny – nic się nie zmieniło. Gęsty lukier trwania oblepiał wszystko tak dokładnie, że jakikolwiek ruch stawał się niemożliwy. Liście, które spadały, chciały opadać dalej, ale wisiały zawieszone pod błękitnym sufitem. – Zupełnie jak w moim pokoju – pomyślało dziecko. – Brakuje tylko drzwi z – a jakże! – pozłacaną klamką – dodało.
Nie trzeba było długo czekać. Zaciśnięta w piąstkę lewa ręka zaczęła połyskiwać, nadgarstek zaczęła drążyć dziurka od klucza. Skoro nic się nie zmienia, to wszystko jest wszędzie. W każdym pojedynczym punkcie, okruchu, ziarnku kurzu, kropelce potu wszystko być musi.
Dziecko szybko przestało myśleć. Chciało działać. Przeszkadzały w tym dwie rzeczy: fakt, że jest dzieckiem i to że świat się zatrzymał. I o ile bycie dzieckiem miało jeszcze jakieś plusy: słodycze, prezenty, podwórko, koledzy. O tyle sytuacja w jakiej znajdował się glob zdawała się tych plusów nie mieć.
- Myśl szybko! – ponaglał głos.
- Przynajmniej się nie zestarzeję – wypalił chłopiec, któremu łatwiej wyznaczyć promień niż wysokość.
Miał rację. Przynajmniej się nie zestarzeje.
Będąc strasznie grubym dzieckiem to i świat, i sumienie, a nawet diabła można mieć w dupie.
Ptaszki ćwierkają, słonko świeci. Tak ma być.

czwartek, 24 listopada 2011

Dobranoc!

Weźmy to sobie wszyscy
i puszczajmy każdego ranka
do serc.

Czwartek.
Wydawać by się mogło, że nic bardziej banalnego napisać nie można. Czwartek, czwartek, czwartek. Mimo że w świadomości społecznej dzień ten niczym szczególnym się nie wyróżnia - to żaden inicjalny poniedziałek, czy traktowany z namaszczeniem weekend - to w tej nijakości, w tej szarości, czwartek potrafi zaskoczyć.
Tak jak zrobił to dzisiaj. Rozlegle rozgrywając ten czwartek, nie widząc szansy na poprawę, choć była godzina 13, postanowiłem skierować kroki wraz z przyjacielem do sklepu odzieżowego. Akt desperacji - powie ktoś. Ktoś inny, zza jego pleców dorzuci - geje. Ignorując, spoglądam na tkaniny, desenie, na finezję kroju, malachit szwu, niezwykłość faktur i kolorów. Nagle, podnosząc głowę, pełnymi niedowierzania źrenicami dostrzegłem, osobę której nigdy zobaczyć nie planowałem, której nie spodziewałem się zobaczyć tu, właśnie tu.
W czarnych butach, solidnej ciepłej kurtce, przeglądała ubiory Urszula Dudziak. Ta sama, która musiała tłumaczyć pewnemu narodowi - niech będą to Filipińczycy - że jej przywrócony z zaświatów kilka lat temu hit, nie jest wcale zaśpiewany w języku jej ojczystym. Ta sama, która była żoną, niezbyt udanego męża, pieprzonego polskiego skrzypka wg słów Milesa Daviesa. Ta, która jest gwiazdą. I to ta gwiazda, w ten przewlekły czwartek, stała jak gdyby nigdy nic, jakby ten czwartek jej w ogóle nie dotyczył.
Pomyślałem, że i mnie już nie będzie.

Oto ten numer, który zaśpiewany jest wg Filipińczyków, po polsku:



Pozdrawiam szczerze i serdecznie,
ogłaszając przy okazji, że takie posty też tu będą

środa, 23 listopada 2011

Oczywiście nowość

Na dobry początek pierwsza część trylogii o cieście. Jeszcze bez tytułu.

Zrobił sobie z metalu cukiernicę, stoi na półce w kuchni. Trzyma w niej tylko cukier, co do którego ma pewność, że słodki jak trza. Kiedyś lubił na nią zerkać, nie dobierając się do jej wnętrzności, te słodkie flaczki zostawiając na miejscu. Parzył herbatę, żeby coś mu dymiło, siadał i patrzył. Jak skończyło dymić, wstawał i przestawał się tym przejmować, szedł do kuchni po łyżeczkę i dalej nura w cukiernicę. Gorzkiej nie piję.
Jestem już stary: od pary pomarszczyła mi się twarz, od siedzenia straciłem chęci. Gdybym był poetą, to pewnie: nic już mnie nie nęci. Nie jestem. Palce nie tak zwinne jak kiedyś, złożone w gwiazdę czekają wiele dni, aż skończy się ich noc. Głowa oparta o stół, z uchem do blatu przyklejonym, rozmawia z termitem, który całe życie próbuje się wydostać. Górnik, drewnożerny grabarz. U termita najczęściej nic ciekawego, dużo skrobie, dlatego głowa się nudzi i zasypia. Ani nogi, ani ręce nie przejmują wówczas nad nim kontroli. Serce sobie tylko czasem jakoś inaczej postuka. Synkopą czasem gra.
Zagrało tak co najmniej dwa razy, o większej ilości nigdy nie wiedział. Raz, kiedy głowa spała, serce murzynka zachciało. Zespołu kakaa, mąki, masła i ciepła. I jajek. I cukru! Ale cukier, nieszczęsny więzień srebrnego domu, pozostawał cichutki, niewidoczny. Gdyby grał w piłkę z kolegami, wybraliby go ostatniego i postawili na bramce.
Nie było innej rady – po cukier trzeba było wyjść na zewnątrz. Najlepiej do sąsiadki, która zawsze mówi dzień dobry, szanuje starych dziadów i nie mówi, choć czuje, że są przeterminowani.
Niespiesznie – choć to paradoksalne, bo starym powinno się spieszyć, nie wiedzą wszak ile w klepsydrze – założył zamszowe buty, pepito na marynarce z marynarką i wyszedł. Otworzył i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, odszedł. Cofa się jednak – nie pamięta czy zamknął. Zamknął, otarł pot z czoła, odetchnął – nie jest z nim, aż tak źle. Do czasu schodów. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Spocona lewa ręka gładzi wyszczerbioną poręcz, wzbijając kurz, który kiedyś zatka nam wszystkim ryje. Półpiętro, głębszy oddech, spojrzenie na zegarek, i dalej w ten wir, do dna.
Dociera spokojnie do drzwi sąsiadki, przeczuwa że jest nerwowa, ale to nie jego sprawa, choć mógłby głośno powiedzieć: niech się pani uspokoi! Ile pani ma lat! Pani! Puka. I to jak! Dostojnie, precyzyjnie. Puka jakby od tego zależało życie tych drzwi, na dodatek puka skutecznie. Sąsiadka otwiera, kilka słów: cukier, dziękuję, kiedyś zwrócę. Droga do góry, narodziny człowieka starego. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Bez przystanku na półpiętrze, bo chce szybciej wrócić i upiec murzynek, uspokoić serce.
Zdejmuje buty, szybciej, jakby przeczytał wtręt. Idzie do kuchni, szuka jajek (starość nie radość), miski, masła, kakaa i cukru. Ten ostatni czeka obok szafki na buty w korytarzu, 7 metrów od obecnej pozycji. Pamiętał gdzie konkretnie jest, więc wrócił do kuchni relatywnie szybko. Zaczął się Proces. Bezimienne, zmieszane ciasto, oczekiwało na wyrok piekarnika. Ten, nielitościwy orzekł krótko - śmierć. Lista jest długa: Bruno, d'Arc, Hus, murzynek, etc.
Minął jakiś czas, on troszkę jakby się postarzał, ciasto dojrzało, pozbywało się wątpliwości zakalca. Wyjął je z pieca, ma takie specjalne łapki, więc bez obaw o oparzenia. Postawił przy oknie, aby wystygło. Wszystko musi trwać. Serce się uspokoiło, wspomniało na sąsiadkę, która trochę niechętnie cukru użyczała. Pewnie to cały cukier jaki ma, a ona też chciała zrobić murzynka, albo inne ciasto. Jest grudzień, na dworze śnieg, coś między psem a wilkiem, jeszcze się przeziębi, stuk-puk-puk, nie można tak. Wziął cukiernicę, kubek i dokonał transakcji. Cukiernica nie protestowała.
W korytarzu uklęknął, by założyć buty. Korzystając z okazji przeżegnał się. Wstał, wyprostowanemu łatwiej się chodzi. Otworzył drzwi, zamknął, ale nie zakluczył. Celowo, wiedział że będzie się spieszył – do ciasta. 2 kroki, schody. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Półpiętro znów zapomniane, znów 10 schodów. Poręcz już odkurzona, nie pamięta się o niej. Wreszcie płasko, wreszcie drzwi. Już trochę wolniej, żeby nie przeholować – nie jest już młody. Potem klamka, dziękuję, pamiętać żeby zebrać językiem ślinę, która będzie w kącikach ust.
Drugi raz serce zagrało inaczej. Stuk-puk... zamiast ostatniego akordu, dało się posłyszeć odgłos spadającego ciała, które upadając zahaczyło okiem o klamkę i już nigdy nic więcej nie zrobiło. Sąsiadka kończyła właśnie ciasto i zamierzała zrobić sobie herbatę.
Ciasto jednak lepiej jeść gorące.

Słowo wstępu

Umarł król, niech żyje król.

Czas 12 amper skończył się bezpowrotnie. 
Żyjemy szybciej, żyjemy bardziej,
więcej w nas prądu, więcej w nas amper.
13!

12amper to mój poprzedni blog kreacyjny - przestrzeń, na której starałem się zasadzić swój idiom. Postanowiłem jednak ją porzucić i jako miejsce walki wybrać ładniutkie szablony google'a.

13amper będzie miał to samo zadanie co wszystkie stare blogi - pokazać, że jeszcze się nie wypaliłem, że jeszcze chcę.

Od dziś kawał staroświeckiej literatury w nowej, zero - jedynkowej odsłonie.
Tutaj.
Dla Was.
I dla mnie.

xyz,
autor