czwartek, 24 listopada 2011

Czwartek.
Wydawać by się mogło, że nic bardziej banalnego napisać nie można. Czwartek, czwartek, czwartek. Mimo że w świadomości społecznej dzień ten niczym szczególnym się nie wyróżnia - to żaden inicjalny poniedziałek, czy traktowany z namaszczeniem weekend - to w tej nijakości, w tej szarości, czwartek potrafi zaskoczyć.
Tak jak zrobił to dzisiaj. Rozlegle rozgrywając ten czwartek, nie widząc szansy na poprawę, choć była godzina 13, postanowiłem skierować kroki wraz z przyjacielem do sklepu odzieżowego. Akt desperacji - powie ktoś. Ktoś inny, zza jego pleców dorzuci - geje. Ignorując, spoglądam na tkaniny, desenie, na finezję kroju, malachit szwu, niezwykłość faktur i kolorów. Nagle, podnosząc głowę, pełnymi niedowierzania źrenicami dostrzegłem, osobę której nigdy zobaczyć nie planowałem, której nie spodziewałem się zobaczyć tu, właśnie tu.
W czarnych butach, solidnej ciepłej kurtce, przeglądała ubiory Urszula Dudziak. Ta sama, która musiała tłumaczyć pewnemu narodowi - niech będą to Filipińczycy - że jej przywrócony z zaświatów kilka lat temu hit, nie jest wcale zaśpiewany w języku jej ojczystym. Ta sama, która była żoną, niezbyt udanego męża, pieprzonego polskiego skrzypka wg słów Milesa Daviesa. Ta, która jest gwiazdą. I to ta gwiazda, w ten przewlekły czwartek, stała jak gdyby nigdy nic, jakby ten czwartek jej w ogóle nie dotyczył.
Pomyślałem, że i mnie już nie będzie.

Oto ten numer, który zaśpiewany jest wg Filipińczyków, po polsku:



Pozdrawiam szczerze i serdecznie,
ogłaszając przy okazji, że takie posty też tu będą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz