środa, 23 listopada 2011

Oczywiście nowość

Na dobry początek pierwsza część trylogii o cieście. Jeszcze bez tytułu.

Zrobił sobie z metalu cukiernicę, stoi na półce w kuchni. Trzyma w niej tylko cukier, co do którego ma pewność, że słodki jak trza. Kiedyś lubił na nią zerkać, nie dobierając się do jej wnętrzności, te słodkie flaczki zostawiając na miejscu. Parzył herbatę, żeby coś mu dymiło, siadał i patrzył. Jak skończyło dymić, wstawał i przestawał się tym przejmować, szedł do kuchni po łyżeczkę i dalej nura w cukiernicę. Gorzkiej nie piję.
Jestem już stary: od pary pomarszczyła mi się twarz, od siedzenia straciłem chęci. Gdybym był poetą, to pewnie: nic już mnie nie nęci. Nie jestem. Palce nie tak zwinne jak kiedyś, złożone w gwiazdę czekają wiele dni, aż skończy się ich noc. Głowa oparta o stół, z uchem do blatu przyklejonym, rozmawia z termitem, który całe życie próbuje się wydostać. Górnik, drewnożerny grabarz. U termita najczęściej nic ciekawego, dużo skrobie, dlatego głowa się nudzi i zasypia. Ani nogi, ani ręce nie przejmują wówczas nad nim kontroli. Serce sobie tylko czasem jakoś inaczej postuka. Synkopą czasem gra.
Zagrało tak co najmniej dwa razy, o większej ilości nigdy nie wiedział. Raz, kiedy głowa spała, serce murzynka zachciało. Zespołu kakaa, mąki, masła i ciepła. I jajek. I cukru! Ale cukier, nieszczęsny więzień srebrnego domu, pozostawał cichutki, niewidoczny. Gdyby grał w piłkę z kolegami, wybraliby go ostatniego i postawili na bramce.
Nie było innej rady – po cukier trzeba było wyjść na zewnątrz. Najlepiej do sąsiadki, która zawsze mówi dzień dobry, szanuje starych dziadów i nie mówi, choć czuje, że są przeterminowani.
Niespiesznie – choć to paradoksalne, bo starym powinno się spieszyć, nie wiedzą wszak ile w klepsydrze – założył zamszowe buty, pepito na marynarce z marynarką i wyszedł. Otworzył i zamknął drzwi. Przekręcił klucz, odszedł. Cofa się jednak – nie pamięta czy zamknął. Zamknął, otarł pot z czoła, odetchnął – nie jest z nim, aż tak źle. Do czasu schodów. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Spocona lewa ręka gładzi wyszczerbioną poręcz, wzbijając kurz, który kiedyś zatka nam wszystkim ryje. Półpiętro, głębszy oddech, spojrzenie na zegarek, i dalej w ten wir, do dna.
Dociera spokojnie do drzwi sąsiadki, przeczuwa że jest nerwowa, ale to nie jego sprawa, choć mógłby głośno powiedzieć: niech się pani uspokoi! Ile pani ma lat! Pani! Puka. I to jak! Dostojnie, precyzyjnie. Puka jakby od tego zależało życie tych drzwi, na dodatek puka skutecznie. Sąsiadka otwiera, kilka słów: cukier, dziękuję, kiedyś zwrócę. Droga do góry, narodziny człowieka starego. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Bez przystanku na półpiętrze, bo chce szybciej wrócić i upiec murzynek, uspokoić serce.
Zdejmuje buty, szybciej, jakby przeczytał wtręt. Idzie do kuchni, szuka jajek (starość nie radość), miski, masła, kakaa i cukru. Ten ostatni czeka obok szafki na buty w korytarzu, 7 metrów od obecnej pozycji. Pamiętał gdzie konkretnie jest, więc wrócił do kuchni relatywnie szybko. Zaczął się Proces. Bezimienne, zmieszane ciasto, oczekiwało na wyrok piekarnika. Ten, nielitościwy orzekł krótko - śmierć. Lista jest długa: Bruno, d'Arc, Hus, murzynek, etc.
Minął jakiś czas, on troszkę jakby się postarzał, ciasto dojrzało, pozbywało się wątpliwości zakalca. Wyjął je z pieca, ma takie specjalne łapki, więc bez obaw o oparzenia. Postawił przy oknie, aby wystygło. Wszystko musi trwać. Serce się uspokoiło, wspomniało na sąsiadkę, która trochę niechętnie cukru użyczała. Pewnie to cały cukier jaki ma, a ona też chciała zrobić murzynka, albo inne ciasto. Jest grudzień, na dworze śnieg, coś między psem a wilkiem, jeszcze się przeziębi, stuk-puk-puk, nie można tak. Wziął cukiernicę, kubek i dokonał transakcji. Cukiernica nie protestowała.
W korytarzu uklęknął, by założyć buty. Korzystając z okazji przeżegnał się. Wstał, wyprostowanemu łatwiej się chodzi. Otworzył drzwi, zamknął, ale nie zakluczył. Celowo, wiedział że będzie się spieszył – do ciasta. 2 kroki, schody. Jedna sytuacja powtarzana 10 razy. Długo. Kości pamiętają choć trzeszczą, mięśnie niezbyt choć jeszcze w nich krew. Półpiętro znów zapomniane, znów 10 schodów. Poręcz już odkurzona, nie pamięta się o niej. Wreszcie płasko, wreszcie drzwi. Już trochę wolniej, żeby nie przeholować – nie jest już młody. Potem klamka, dziękuję, pamiętać żeby zebrać językiem ślinę, która będzie w kącikach ust.
Drugi raz serce zagrało inaczej. Stuk-puk... zamiast ostatniego akordu, dało się posłyszeć odgłos spadającego ciała, które upadając zahaczyło okiem o klamkę i już nigdy nic więcej nie zrobiło. Sąsiadka kończyła właśnie ciasto i zamierzała zrobić sobie herbatę.
Ciasto jednak lepiej jeść gorące.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz