Poczułem się jakbym wreszcie nauczył się pływać.
Poczułem przypływ. Na razie niewielki. Drobne fale, z dzióbkami zanurzonych małych mew, które przepływając obok moich nóg, wyniesione na falkach, szczypią mnie w łydki, wyrywając po kolei kilka włosków naraz. Ja w tej wodzie zanurzam się coraz bardziej, nie zważając na to, co w niej się znajduje. Chociaż, naiwnie, spodziewałem się, że dalej będzie tego mniej. Niestety, im głębiej w dnie, tym więcej w nim żyjątek i przedmiotów, pragnących rozerwać mnie na strzępy. Tu nawet nie chodzi o nienawiść.
Zupełnie nieheroicznie pocieszenia szukam w delfinach, które zatańczyły obok mnie, za co im podziękowałem, i nabrałem przekonania, że skoro w odmętach, tyle tkwi piękna i gracji, to na samym jego końcu, czeka mnie nagroda nieporównywalna z niczym Nic bardziej mylnego, nic bardziej mdłego.
Na powierzchni wody ostał mi się nos, nogi mam wyskubane, gładkie jak kolarze i pływacy. Gdybym umiał pływać, byłbym kolarzem wodnym, na rowerze wodnym ścigał się z łodzią podwodną i z alkoholikami do dna, kto szybciej, kto ładniej. I nie byłbym bez szans - moje coraz bardziej gładkie ciało nie stawiało wodzie oporu. Uderzała ona o śliską ścianę mięśni i skóry i oplatała jak pająk ofiarę kokonem - bez najmniejszego problemu.
Nos, służący mi za ster, został natychmiast zasiedlony przez pelikana, którego wole utworzyło swoisty żagiel, pozwalający poruszać się bezwładnie wymachując członkami, w tzw. toni. Dzięki temu, mimo że nie wiedziałem dokąd, żeglowałem. Postanowiłem przez kilka chwil podążać za foką, której wąsy mogły dostarczyć mi rozrywki. Niestety, ta żwawa, zrodzona w wodzie, dla wody istota, nie pozwoliła się doścignąć, zostawiając mnie jeszcze bardziej zagubionego, coraz dalej w tzw. toni. Co kilka chwil we włosy na piersiach, sama z siebie, łowiła się rybka, którą dokarmiałem pelikana, nie dając mu powodu by odchodził. To bardzo znamienne, że żagiel stał się moim przyjacielem i ostatnim kompanem. Żagiel, który też nie wie dokąd płynąć. Musiałem zdać się na mój nos. Jego wychylenia pozwalały mi dryfować, wygodnie umieszczone dziurki, tworzyły maleńką poduszkę powietrzną, dzięki czemu, zachowywałem jaźń, oddychając tą kapką tlenu, którą wydmuchiwałem, niczym wydra, z jednej dziurki do drugiej.
O ile obecność tlenu nie martwiła mnie w cale, o tyle moje marszczące się ciało, z każdą chwilą wprawiało mnie w okropne zdumienie. Z wolna skręcająca się skóra, tworzyła labirynt, który porastały wodorosty, którego bez światłego przewodnictwa, nie sposób sforsować. Wrażenie, że noszę za ciasny garnitur przybierało na sile. W dodatku niewyprasowany, zrobiony ze skóry kilku malutkich starców i staruszek. Minie pewnie kilka chwil, na pewno nie zdążę dopłynąć, a zacznie być tak mało tej skóry, że zacznę się zpadać. Implozja spowoduje, że zostanie po mnie tylko pelikan.
Nawet nie albatros, nie dumny orzeł, ale z wielkim wolem na mym nosie ptak. Pelikan.
Na powierzchni wody ostał mi się nos, nogi mam wyskubane, gładkie jak kolarze i pływacy. Gdybym umiał pływać, byłbym kolarzem wodnym, na rowerze wodnym ścigał się z łodzią podwodną i z alkoholikami do dna, kto szybciej, kto ładniej. I nie byłbym bez szans - moje coraz bardziej gładkie ciało nie stawiało wodzie oporu. Uderzała ona o śliską ścianę mięśni i skóry i oplatała jak pająk ofiarę kokonem - bez najmniejszego problemu.
Nos, służący mi za ster, został natychmiast zasiedlony przez pelikana, którego wole utworzyło swoisty żagiel, pozwalający poruszać się bezwładnie wymachując członkami, w tzw. toni. Dzięki temu, mimo że nie wiedziałem dokąd, żeglowałem. Postanowiłem przez kilka chwil podążać za foką, której wąsy mogły dostarczyć mi rozrywki. Niestety, ta żwawa, zrodzona w wodzie, dla wody istota, nie pozwoliła się doścignąć, zostawiając mnie jeszcze bardziej zagubionego, coraz dalej w tzw. toni. Co kilka chwil we włosy na piersiach, sama z siebie, łowiła się rybka, którą dokarmiałem pelikana, nie dając mu powodu by odchodził. To bardzo znamienne, że żagiel stał się moim przyjacielem i ostatnim kompanem. Żagiel, który też nie wie dokąd płynąć. Musiałem zdać się na mój nos. Jego wychylenia pozwalały mi dryfować, wygodnie umieszczone dziurki, tworzyły maleńką poduszkę powietrzną, dzięki czemu, zachowywałem jaźń, oddychając tą kapką tlenu, którą wydmuchiwałem, niczym wydra, z jednej dziurki do drugiej.
O ile obecność tlenu nie martwiła mnie w cale, o tyle moje marszczące się ciało, z każdą chwilą wprawiało mnie w okropne zdumienie. Z wolna skręcająca się skóra, tworzyła labirynt, który porastały wodorosty, którego bez światłego przewodnictwa, nie sposób sforsować. Wrażenie, że noszę za ciasny garnitur przybierało na sile. W dodatku niewyprasowany, zrobiony ze skóry kilku malutkich starców i staruszek. Minie pewnie kilka chwil, na pewno nie zdążę dopłynąć, a zacznie być tak mało tej skóry, że zacznę się zpadać. Implozja spowoduje, że zostanie po mnie tylko pelikan.
Nawet nie albatros, nie dumny orzeł, ale z wielkim wolem na mym nosie ptak. Pelikan.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz