sobota, 17 marca 2012

Śnię co do minuty

Zdarzyło Wam się kiedyś śnić w czasie rzeczywistym, gdzie każda minuta snu, odpowaida minucie snu (w znaczeniu spania)? Nie. To dobrze.

Zasnął. Zakończył dzień w sposób niewielki: przyłożył głowę do poduszki i zasnął. Wcześniej wyokonał całą masę czynności. Przede wszystkim nie jadł 2 godziny przed tym, jak znalazł porozumienie z poduszką. W międzyczasie umył zęby – czyli poszedł do łazienki. Tam ruchem okrężnym, po uprzednim przyodzobieniu sczoteczki pastą, polerował szkliwo, drażnił dziąsło i język. Wychodząc, zgasił za sobą światło. Już w sypialni (ominęliśmy ten fragment, to nie powinno być aż tak szczegółowe, czytelnik musi też się czasem wyszumieć) zrzucił z siebie wszystko co otaczało go za dnia i ubrał piżamę. Czyli koszulkę jakiej nie założyłby wychodząc do ludzi i trochę za duże bokserki. Jednym słowem zasnął.
Spał i śnił 8 godzin, do ósmej rano. Ten czas wypełniał mu najbardziej niezwykły sen o jakim mógł śnić.
Była noc, siedział na krawędzi łóżka ubrany w piżamę i pił colę. Siedział spokojnie, nogi nie drżały, siedział jak siedzi się na miłej rozmowie, z kimś kto mówi ciekawe rzeczy. W bezruchu. Jakby przemawiała do niego matka matki mamki Matki Teresy, i pouczała o źdźble najmniejszym. Jego oczy w nią wpatrzone, nieruchome, jak w matkę koloru i płci. Gazowana matka smolistej barwy i wybujałego nierozpoznania. Prawa ręka wspiera ją, na prawej złożyła swe smukłe ciało. Jej kibić, do jego dłoni przylega ściśle, a szyja pewnie oddaje się jego ustom. Zachłannie z niej czerpie. Metodycznie, po niemiecku, w punkt. Łyk za łykiem, przez 8 godzin, spijał ją i wlewał do siebie, a ona trwała tak długo jak trwał sen. A przyśniło mu się osiem długich, nieprzeywalnych niczym godzin. Rzeczywistość się rozwarstwiła. Jeden spał, drugi żłopał ciecz. Obaj trwali, obaj czekali na przebudzenie i światło, które zamieni cole w wodę.
Ale to nie miało prawa nastąpić. To przecież sen, w śnie nie można się obudzić, bo wtedy ktoś inny umiera. Z szacunku więc dla życia, dział się ten sen przemożnie długi.
Dwulitorwa butelka zdawała się nie mieć dna. Każdy ubytek był rekompensowany wierną kopią. Każdy łyk był tym pierwszym. On siedział na skraju łóżka niewzruszny, lewą rękę trzymał na lewym kolanie, a prawą te dwa litry podnosił do ust, i pił. Księżycowa poświata wdzierała się przez uchylone okno, bo śniło się to wszystko latem, dając trochę światła i cieni pobliskich drzew. Być może jakiś z tym związany mrok symulował zawartość butelki, która po kilkunastu minutach była już pusta, a to, co z niej było wylewane, przelewane i wlewane w gardło, było jakąś ciężką tajemnicą. Tego nie wie nikt, bo smakowało to wszystko słodko, bąbelki przez osiem godzin bezsprzecznie orzeźwiały, a i etykieta się zgadzała.
Znajdując się na skraju łóżka gdzie jeden z nich spał, a drugi siedział, można było dostrzec fragment telewizora, który byl chyba wyłączony – trudno orzec, skoro wzrok ciągle wbity był w dno, którego nie można było osiągnąć. Dlatego siedział nieruchomo, kolana nie stykały się ze sobą, zostawiały delikatną między sobą przestrzeń, na wszelki wypadek. Gdyby się polał nie pobrudzi się, kropla nie zruga jego ciała, ale prześcieradło. Nie będzie się lepił, a to bardzo ważne. Nie wiemy przecież czy w śnie była jakaś inna oprócz coli ciecz, która pozwoliłaby mu się umyć. Możliwe, też że ta butelka, była ostatnią jaka pozostała w jego mieszkaniu. Bardzo chciało mu się pić, powietrze dookoła niego niczym syrop pomieszany z gipsem zakonserwowało i uwięziło go w tej pozie, więc jednak nie chciał ugasić pragnienia. To upał i swkar, kierowały jego życiem, wbrew jego woli wlewały w jego usta czarną słodką ciecz.

To sen o spadaniu, ale nietypowy. To jednak sen o pustce, którą można się posilić. To – w swej istocie – sen o pragnieniu, którego nie sposób zrealizować. Po prawdzie, to najbardziej sen o piciu coli przez osiem godzin. To sen o tym, że wewnątrz rdzewiejmy i chcemy z tym walczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz